środa, 2 lutego 2011

Moda na introwersję

Zdarza się, a w obecnym świecie "pogoni za" coraz częściej, że brakuje nam ciepła. Nie mam tu oczywiście na myśli ciepła kaloryfera czy też kominka, chodź kominek mmm fajna rzecz! Współczesny świat nie pozwala na załamywanie się, na chwile słabości. Cywilizacja dąży do doskonałości, nie toleruje jakichkolwiek słabości. Jesteś słaby? Nie nadajesz się. Każdy ma za dużo swoich problemów, by móc jeszcze współdzielić z kimś problemy kogoś innego.

Ludzie mają czas ledwo dla samych siebie, a kiedy brakuje im rozmowy, precyzyjnie wybierają tych, którzy na pewno nie obarczą ich swoimi problemami, z którymi nastąpi wymiana informacji, z minimalnym uzewnętrznianiem się. Jest moda na introwersję.
Jednak luźne kontakty i od czasu do czasu spotkania nie zapewnią ciepła. Albo dużo sportu, albo seks - mówi jeden. Innemu starcza spotkanie z siostrą czy odwiedzenie babci, która bezinteresownie obdarzy nas uściskiem.
Ale uścisk babci będzie owiany tajemnicą. Nie jest to bowiem coś pozytywnego. Jest to coś wstydliwego.




Ludzie oduczyli się przytulać, a młodych pokoleń nikt tego nawet nigdy nie nauczył. Ciepło, uścisk, przytulenie jest potrzebne jak słonce, jak czekolada - da się bez nich przeżyć, ale co to będzie za życie? Promyczki radości dają nam energię do działania. Przytulenie może zdziałać cuda i pomóc w wyleczeniu stanów, które ze względu na podobieństwo objawów, wspólnie wrzuca się do jednego worka, opatrzonego etykietą "depresja".

Ale skąd ja ci wezmę takiego donora uścisku?! - wrzeszczy mi do słuchawki oddalona o około 327 km i jakieś 93 m (wg tabeli odległości drogowych) przyjaciółka. Już pomijając fakt, że studia rzuciły ją z dala od domowej miejscowości, a babcie mają to do siebie, że czasem odchodzą zbyt szybko, mieszka w mieście, gdzie wszyscy żyją na wyższych obrotach, bo, jak to ktoś kiedyś trafnie ujął w Warszawie to nawet starsze panie szybciej chodzą, a ich pieski szybciej sikają.

No tak, trafne spostrzeżenie.

Nie da się żyć bez przyjaciela! Jest tyle charakterów, ilu ludzi, ale niektóre się ładnie potrafią zazębić. Im większa pula ludzi w jednym miejscu, tym większa szansa wyłowienia z niej swojego potencjalnego przyjaciela.
Ja swoich mam z różnych źródeł. Wiadomo, niezastąpione są obowiązkowe instytucje państwowe, które, poza wiedzą, dają nam szanse na tzw. "przyjaźnie na całe życie", bo kiedy się z kimś wychowuje, wspólnie spędza kilka lat w jednej klasie, ciężko o sobie zapomnieć. I nawet, kiedy spotykam na ulicy zwykłych znajomych z klasy, ze szkoły podstawowej (miałam to szczęście, że w tejże instytucji edukowałam się całe osiem lat), nie ma możliwości, żeby skończyć na zwykłym "cześć".

Ale nie ze wszystkimi muszę się oczywiście przyjaźnić. Dwoje moich najdroższych mieszka jednak daleko za granicą, a nasze kontakty są przez to znaczne ograniczone, bo żaden telefon ani e-mail nie zastąpi rozmowy twarzą w twarz. Nie mniej jednak, kiedy uda nam się spotkać, raz na rok średnio, jest tak, jakby te lata, kiedy nie mam ich w zasięgu choćby telefonu, nigdy nie minęły, jakbyśmy nie widzieli się góra tydzień. Do opowiadania jest tylko nieco więcej.

A skąd dziś brać takich "sobie najdroższych"? Wypadki chodzą po ludziach, a prawdziwych przyjaciół poznaje się w biedzie, jak to mówią... BZDURA! Są oczywiście tacy, którzy, jeśli przeżyli coś niemiłego, mogą nas lepiej zrozumieć, mogą poświęcić nam trochę czasu, byśmy mogli pozwolić sobie przy nich na trochę ekstrawertyzmu, a oni, jako że przeżyli coś podobnego, mogą powadzić nam, co działa, żeby szybko wrócić do siebie. Do swojego codziennego, typowego, zimnego introwertyzmu i pokerowej twarzy. Jednak zwykle po kilku spotkaniach obie strony mają siebie dosyć, a to dlatego, że na samą myśl o sobie wzajemnie zalewa ich fala wspomnień. W słuchaczu, na samą myśl o tym chwilowym ekstrawertyku z problemem, wracają wszystkie te straszne uzewnętrznienia, które kojarzą się z jego własnymi, uprzednimi przeżyciami, do których zwykle jednak wracać nie chce i ciężko pozbyć mu się tegoż skojarzenia. A ekstrawertyk kojarzy daną osobę tylko i wyłącznie z bólem chwili. A nie o to chodzi, żeby przy każdym spotkaniu wracać do  tegoż samego bólu. Po kilku spotkaniach, kiedy jest nam lepiej, kiedy wywalimy z siebie wszystko, co siedziało w nas i cisnęło w dołku, starcza.

Sama miałam moment, kiedy moje życie sturlało się ze stołu, niby szklana kula i rozbryzło na miliony kawałeczków. Musiałam zrobić zwrot o 180 stopni i to w całkiem innej formie. Nie dało się bowiem wrócić na stół. Posklejane kawałki nie turlałyby się tak dobrze i byłyby zbyt widoczne na gładkiej powierzchni szkła.
Jednocześnie, będąc zbyt długo, jak się okazało w związku, zaniedbałam relacje międzyludzkie. Po dwóch tygodniach całkowitej samotności czterech ścian, uświadomiłam sobie, że jestem całkiem sama. I nikt nawet nie zauważył mojego zniknięcia! Potrzebowałam ludzi jak nigdy przedtem! I to na zaraz.

Zrobiłam więc pierwszy krok w celu ich pozyskania: wprowadziłam się do akademika. I wcale nie znaczy, że miałam do tego jakieś specjalne prawo. Podczas wypełniania podania, miałam dość znaczny problem z rubryką "odległość uczelni od domu", która była domyślnie w kilometrach. Wpisałam 0.9, co było całkowicie zgodne z prawdą. Niecały kilometr uczelni od domu. Odległość domu od akademika to zaledwie 300 metrów. Status studenta miałam, ale wcale mi to procedury nie ułatwiło, tym bardziej, że jeszcze podczas mieszkania w akademiku, dostałam pismo z uczelni, że zostałam wyrzucona za nieprzystąpienie do egzaminów.

W akademiku zamieszkałam z dziewczyną, która pierwszy raz była od domu tak daleko. Była ode mnie zaledwie o rok młodsza, ale przypominała mi mnie sprzed kilku lat, kiedy sama zostałam rzucona na głęboką wodę: do obcego kraju, sama bez znajomości języka...

Moja akademicka współlokatorka nie raz płakała po rozmowie z rodziną na skypie. Tak bardzo tęskniła! Było mi jej żal, tym bardziej, że rozumiałam jej samotność. Obcokrajowcom nigdy nie jest łatwo za granicą.
Ponieważ razem mieszkałyśmy, cały czas rozmawiałyśmy. Było o czym - nie sądziłam, że moja niewiedza na temat kultury innego kraju może być aż tak jałowa, a jej tradycje aż tak odległe od naszych.
Zaczęłam ją wyciągać z pokoju. Ja miałam dzięki temu towarzystwo, idąc choćby na zakupy, a i ona w końcu wiedziała, co kupuje.
Ale było też szaro. Nie raz zdarzyło się, że kilka dni pod rząd ze sobą nie rozmawiałyśmy, nie raz padały ostre słowa. Wtedy komunikacja przenosiła się na e-maile, czy też drukowanie wiadomości do siebie, bo odręczne pismo ciężko czasem odczytać, zwłaszcza teksty pisane w obcym języku.

Ale 4 miesiące dzielenia powierzchni niecałych 10m kw. zrobiły swoje. Miałam młodszą siostrę.
Kiedy lepiej się poznałyśmy i widziałam, że płacze, przytulałam ją. Tym samym ona odwdzięczała się mi, kiedy czasem wracała moja chandra, kiedy gdzieś natknęłam się na jakiś odłamek mojego roztrzaskanego życia.
Poza nią, w akademiku była cała masa innych ludzi. Nie ze wszystkimi mam kontakt do dziś, ale z tymi, z którymi mam, jestem na prawdę bardzo zaprzyjaźniona. I mimo że nie mieszkam tam już, liczyć mogę na spotkanie z moimi "studencikami" autentycznie o każdej, nawet najbardziej abstrakcyjnej porze.
 
Kolejną sprawą były studia, te wspomniane wyżej, z którym wydaliła mnie sama uczelnia.
Na roku było około 100 osób. Jednak nie ilość, a jakość w przypadku ludzi jest ważna! Wyniosłam z nich jedną  jedyną przyjaźń, ale za to na prawdę wartą wielu ludzi, poznanych podczas mojego niecałego semestru.

Zmiany potrzebowałam tak jak zajęcia czymś nadmiaru swojego wolnego czasu. Z niecałkowitą ufnością skorzystałam z programu podnoszenia kwalifikacji ludności Polski, sponsorowanego przez Unię Europejską. Zapisałam się do dwuletniej, bezpłatnej szkoły policealnej. Zajęcia odbywały się średnio co drugi weekend więc nie pozbawiała mnie ona całkiem mojego wolnego czasu.
Tego typu instytucje nie budziły mojego zaufania. Kojarzyły mi się z bezrobotnymi ludźmi, nieudacznikami życiowymi i marginesem społecznym. Utożsamiałam je ze slamsami i szkołą dla "trudnej młodzieży", zilustrowaną w filmie Młodzi gniewni.
Jakież było jednak moje zaskoczenie, kiedy połową słuchaczy okazali się studenci najbardziej abstrakcyjnych wobec siebie kierunków studiów! Fizyka, dziennikarstwo, biologia, politologia i polonistyka i psychologia, farmacja i marketing a nawet studia reżyserskie! Byłam niezwykle zaskoczona, a z ludźmi tam poznanymi miałam wiele tematów do rozmów. Studiując zawsze na uczelni technicznej, nie miałam zbyt dużo styczności z  studentami innych środowisk. Było to doskonałe urozmaicenie i możliwość wyrwania się poza hermetyczną grupę inżynierów.


W pierwszym semestrze spotykaliśmy się z grupą tylko podczas zajęć "szkolnych", bo spotkania integracyjne nie wychodziły. W ich czasie nierzadko podzieleni na grupy wspólnie pracowaliśmy robiąc mini burze mózgów i rywalizując, wymyślając "nietypowe rozwiązania" na potrzeby zaliczenia przedmiotu.  To nas zbliżyło.

Od drugiego semestru, jak tylko była okazja, zgraną grupą (nie mam na myśli wszystkich, ale spora nas grupka była i jest do dzisiaj!) urządzaliśmy imprezy: urodziny, grille, wycieczki. Co więcej, znajomość na tyle się rozwinęła, że długo nie widząc jednej osoby, czynnie interesowaliśmy się jej losem. I jest tak nadal.

Innym sposobem zawiązania znajomości jest pojawienie się na spotkaniu, nie koniecznie tematycznym, organizowanym w danym mieście. Raz tylko skusiłam się na tzw. Couch Surfing meeting, który był akurat w moim mieście, a ja nie miałam żadnych planów w pewien wakacyjny, piątkowy wieczór. Poszłam więc i po jednym zaledwie wieczorze, zyskałam dwójkę kolejnych cudownych znajomych. Co prawda nie staliśmy się przyjaciółmi tak od razu. Jedno spotkanie, po którym wymieniłam się telefonem tylko z jedną osobą, zaowocował prywatną wiadomością o imprezie-domówce zaledwie dwa dni później. Tam było kilka innych osób, które kojarzyłam już z owego piątku. I tak się zaczęło. Dziś spotykamy się jak tylko często się da.

Mimo że część osób, czy to z akademika, czy z forum Couch Surfingu podzieliło los moich "najdroższych" z podstawówki, o których wspomniałam wyżej, nadal mam z nimi kontakt i wierzę, że jeśli nie u mnie w mieście, spotkamy się w jakimś innym miejscu na ziemi. Póki co zostajemy oczywiście w kontakcie mailowym czy też czatowym. I, mimo że nie da się tego w żaden sposób porównać z kontaktem person-to-person, musi nam na razie wystarczyć.

I, mimo że zebrałam już pokaźne grono "najdroższych", nie zamierzam na tym poprzestać. Niesamowitym doświadczeniem, wierzcie mi, jest pojechać na spotkanie "w jakimś interesie" do innego miasta i musieć (!) wracać ostatnim możliwym pociągiem, tylko po to, by mieć czas na wspólne wypicie kawy z jednym z przyjaciół, który też akurat w danym mieście przebywa. A już najbardziej niesamowite jest to wówczas, gdy jest to jakieś  zupełnie abstrakcyjne miasto za granicą!

Wierzcie mi, że choćby nie wiem jak się starało, nie da się być przyjacielem wszystkich. Chciałabym być przyjaciółką wszystkich, ale, po kilku mniej miłych spotkaniach z nowymi znajomymi zrozumiałam, że nie da się. Są różne charaktery, jest zazdrość, która pojawia się nawet między zwykłą dziewczyną i zwykłym chłopakiem. I nie da się tego zwalczyć. Wtedy, żeby wzajemnie się nie męczyć, lepiej po prostu dać sobie spokój ze wspólnymi relacjami.

Nie mniej jednak warto poznawać ludzi, NIE obarczać ich swoimi problemami, ale po prostu spędzać czas na miłej dyskusji. Umacniać znajomości i korzystać z możliwości wymiany poglądów na różnorakie tematy. To na prawdę wzbogaca i zbliża. A po jakimś czasie zobaczycie, jak mocno jesteście z tymi niedawno poznanymi ludźmi związani. I okaże się, że wcale nie tak dawno poznanymi, a spotkania z nimi będziecie tak rozpoczynali jak i kończyli mocnym uściskiem. I nie tylko przywitania i pożegnania, bo w końcu byle motyw będzie dobry do tego, żeby kogoś przytulić!     




Brak komentarzy: